Niskie basowe brzęczenie rozlegało się to tu, to tam, dochodząc gdzieś spośród kwiatów czeremchy. O samych czeremchach mógłbym pisać sporo, bo i komary odstraszają, i kleszcze niszczą (tak przynajmniej niektórzy twierdzą), no i nalewki z jej owoców jakie są wyborne! Nie to jest jednak tematem dzisiejszej opowieści, nie tym razem.

Był wieczór, a słońce wtapiało się już w korony puszczańskich drzew. Gałęzie, biorąc świetlistą kulę w swoje objęcia, wydawały się ją ściągać coraz niżej i niżej ku ziemi. Z kilku rosnących tuż obok siebie krzewów dochodził niski, basowy brzęk. Dźwięk narastał to z jednej, to znów z innej strony, przyprawiając mnie o biegające po plecach ciarki. Taki brzęk jest przecież tylko jeden i trudno go pomylić z jakimkolwiek innym. Nikomu, kogo znam, zdecydowanie nie kojarzy się z niczym przyjemnym.

Od jednego kwiatostanu do drugiego, energicznie i z wyraźną dozą niecierpliwości podlatywała samica szerszenia. Sądzę, że to jeszcze nie robotnica, jest bowiem zbyt wcześnie na pokolenie pierwszych robotnic. Była to raczej matka, która w maju przystąpiła do założenia gniazda inicjującego, składającego się z zaledwie kilku komórek. Trudno to jednoznacznie ocenić, gdyż miejsce gniazda jest dla mnie nieznane. Biorąc jednak pod uwagę, iż szerszeń penetrował swój rewir w pojedynkę, takie właśnie wyciągnąłem wnioski.

Podczas pierwszego spotkania było już zbyt późno, by dokładnie się przyjrzeć o co chodziło szerszeniowi. Postanowiłem sprawdzić to nazajutrz, choć miałem już pewne domysły co też wyczyniał bohater tej opowieści. Dzień był piękny, a raczej popołudnie piękne. Słońce przyjemnie grzało, choć było też nieco wietrznie. Tym razem basowa nuta brzęczących skrzydeł już mnie nie zaskoczyła. To ja miałem zamiar zaskoczyć szerszenia. Nadleciał. Znów krążył od kwiatostanu do kwiatostanu, uderzając w nie raz po raz główką i okrążając rośliny w mniej lub bardziej regularnych odstępach. Z dalszej odległości wydawało się, że podlatuje do kwiatów, ale z bliska okazało się, że do różnych siedzących na kwiatach owadów. W ułamku sekundy trącał je tylko głową i odlatywał czym prędzej, by czynność tą powtórzyć w innym miejscu. Potraktował w ten sposób kruszczyce, omomiłki, a także siedzącą tuż przed moim nosem koślawkę, której również poświęcę trochę czasu w innej opowieści. Wprawdzie, to muchówki i błonkówki szczególnie miały się czego obawiać, gdyż to one stanowią główne zainteresowanie żółto-czarnego agresora (zainteresowanie rzecz jasna kulinarne), a tu wszystkie muśnięte przez szerszenia owady były chrząszczami. Trzeba bowiem wyraźnie podkreślić, że wybitnie zdeterminowany szerszeń, nie pogardzi chrząszczami nawet o sporych w stosunku do niego rozmiarach. Zatem owe szerszeniowe zaczepki miały czasem dla chrząszczy dość tragiczny finał. Sam byłem świadkiem, jak ofiarą stał się omomiłek, a szerszeń, choć z niemałym wysiłkiem, doleciał z nim do miejsca na gałęzi, gdzie mordu dokończył. Mogłoby się wydawać, że tak duży owad jak szerszeń nie będzie miał problemu z upolowaniem zdobyczy. Okazało się jednak, że wcale nie jest to takie proste i jego dość niecierpliwy lot stał się teraz dla mnie całkowicie zrozumiały. Larwy trzeba było karmić, by nie umarły z głodu, więc i posiłek należało zbierać szybko, a nie każda istota nadająca się do zjedzenia dawała się łatwo złapać.

Szerszenie karmią swoje larwy przeżutą owadzią papką, ja zaś byłem świadkiem pierwszego procesu przygotowania takiej papki, czyli upolowania zdobyczy i przerobienia jej na miazgę. Szerszeń przysiadł na czeremszowej gałęzi „zjadając” nieszczęśnika na miejscu. Praktycznie od razu, gdy tylko ostatnie fragmenty ofiary zniknęły za żuwaczkami, agresor odleciał, by nakarmić dobrami natury swoje małe, nieporadne i bezbronne pociechy. 

Obserwowanie szerszeni jest naprawdę fascynujące i mógłbym robić to całymi godzinami, ale świat puszczańskiej przyrody ani się na nich nie zaczyna, ani też nie kończy. Jest przecież tyle ciekawych istot w Puszczy, o których wypada jeszcze opowiedzieć.

Cykl "Wędrując po Puszczy". Autor: Artur Hampel