O świcie było jeszcze bardzo zimno. W ogóle tegoroczna wiosna do niemal połowy maja była chłodna, a przy tym, jak na ostatnie lata, deszczowa. Gdyby nie powoli rozwijające się liście z pąków drzew i krzewów, to można byłoby pomylić pory roku.
Ptasi trel radośnie więc powitał przebłyski wschodzącego słońca. Wśród śpiewaków była już ferajna, która w znaczącej większości zleciała już ze swoich zimowisk, a towarzyszył jej śpiew ptasich braci, którzy spędzili zimę w Puszczy Białowieskiej. Upojony leśnym koncertem i coraz cieplejszymi podmuchami wiatru, wcale nie chciałem opuszczać tego miejsca, ale jak to mówią - mus, to mus.
Obrałem zatem kierunek powrotnej wędrówki, by po chwili dał się słyszeć donośny śpiew drozda. Rozejrzałem się po wierzchołkach drzew, ale nie dostrzegłem z początku tego wytrawnego wirtuoza leśnej operetki. Po prostu szukałem wzrokiem nie tam, gdzie szukać powinienem, choć przez myśl mi nie przeszło, że koncert będzie nadawany z czubka suchego świerka, co prawda najwyższego, ale już zupełnie martwego.
Żal było iść dalej nie wysłuchawszy choćby kilku dłuższych taktów w jego wykonaniu, gdyż koncerty drozdów są prawdziwie wyjątkowe i niepowtarzalne. Melodie jakie z siebie wydobywają, choć wydają się do siebie podobne, to jednak za każdym razem są nieco inne. Tak jakby ptaki wykonywały kolejne strofy, odmienne w treści i po których następuje morał, wieńczący daną zwrotkę.
Czas było ruszyć dalej. Śpiew towarzyszył mi jeszcze, wyciszając się z każdym kolejnym krokiem, aż w końcu był już tak nikły, że zagłuszyły go trele innych skrzydlatych braci i choć także piękne, to jednak nie było już to samo.
Autor: Artur Hampel