Czas wyruszyć na poszukiwania trzciniaka. Jego dźwięki towarzyszyły nam od świtu, ale wypatrzeć ich źródła było nie sposób. W końcu, po dłuższych poszukiwaniach udało się dostrzec hałaśliwego artystę. Siedział na gałęzi przewróconego drzewa zanurzonego do połowy w błotnistej, przybrzeżnej mazi.
W świetle obiektywu okazało się, że oprócz trzciniaka, widoczna jest w rozwidleniu gałązek rozpięta pajęczyna. Ptak był jednak tak zajęty miłosną pieśnią, że zrywać jej najwyraźniej nie miał zamiaru.
Skrzeczący śpiewak zeskakiwał ze „sceny” i chował się w szuwarach. Stamtąd wydawał swoje charakterystyczne nuty jeszcze bardziej przejmującej pieśni. Gdy miał już dość ukrywania, ponownie wracał na suchą gałąź i niezmordowanie kontynuował swój osobliwy śpiew.
Słońce zawisło już całkiem wysoko, a trzciniaki, których niezliczone odgłosy dochodziły teraz z każdego miejsca szuwar, zaczęły powoli się wyciszać. Z każdą kolejną minutą były coraz mniej śmiałe, coraz mniej pewne siebie, aż przeszły w sporadyczne ptasie rozmowy.