Siedząc tuż nad brzegiem zalewu w Topile obserwowałem gągoły, których samce w dość pocieszny sposób przeganiały rywali od wybranek. Od czasu do czasu wzbijały się w powietrze z furkotem, by zapaść w innym miejscu na wodzie. Cały ten rytuał trwał nieprzerwanie i wydawać by się mogło, że oprócz znajdowania pożywienia pod wodą, gonitwy są ich ulubionym zajęciem.
W pewnym momencie na jeziorku zrobiła się wrzawa. Krzyżówki wzbiły się w powietrze niczym wystrzelone z procy, towarzyszyło im przy tym intensywne kwakanie. Nie mniej panicznie zachowały się gągoły, które jakby zapadły się pod wodę. Po prostu znikły.
Odruchowo spojrzałem w górę i niemal dokładnie nad sobą dostrzegłem sylwetkę dużego, drapieżnego ptaka. No tak, taki popłoch, to mógł wywołać tylko bielik. Nadleciał bezszelestnie od południowego wschodu, zakreślił na niebie niewyraźne kręgi, a ja nabrałem ochoty na długą sesję zdjęciową.
Niestety, marzenia przerwał lokalny jegomość, który najwyraźniej nie życzył sobie towarzystwa sporo od siebie większego drapieżnika. Jegomościem tym był myszołów, który z zadziwiającą pewnością siebie zaczął nękać w powietrzu bielika. Teraz miałem okazję podziwiać zwinność obu ptaków, a momentami bielik leciał dosłownie na plecach. No może nie całkiem leciał, ale odganiając myszołowa, odwracał się w powietrzu brzuchem do góry i wyciągał szponiastą kończynę w kierunku natręta. Myszołów nie dawał za wygraną, nie pozwolił też zrobić sobie krzywdy. Jego determinacja doprowadziła jednak do sytuacji, że zirytowany bielik zdecydował się zakończyć powietrzną przepychankę i bijąc energicznie skrzydłami, zniknął za koronami drzew.
Autor: Artur Hampel