Słońce spadło za lasem. Pociemniało. Powietrze stało się lżejsze, upał skroplił się mgłą nad łąkami. Wszystko jakby stanęło. Wiatr ucichł. Tylko świerszcze niestrudzenie grały pod wieczorny spektakl. Nozdrza wypełnił przyjemny zapach mokrej trawy. Spomiędzy trzcin wyłonił się bóbr. Tak jakby trochę od niechcenia, zanurzył się i po chwili wypłynął bezwładnie na powierzchnię, niby rzucony na wodę kawałek suchego drewna. Zamieszkiwał strużkę, choć jeszcze do niedawna można ją było nazywać bardziej poważniej - strugą. Część wody zupełnie gdzieś uleciała - to w niebo, to w ziemię, nikt do końca nie wiedział, co się z nią stało. Na osuszony muł coraz śmielej wkraczały rośliny i koryto powoli zarastało. A bóbr, jakby zupełnie się tym nie przejmując, krążył od jednego brzegu do drugiego, to zanurzał się, to wypływał. Tak samo jak ja delektował się wieczorną aurą po upalnym dniu.